Podchodziłam do tej książki z dużym sceptycyzmem. Po pierwsze dlatego, że wokół same zachwyty, a mnie do tej pory proza Grzędowicza wcale nie zachwycała (poprawna, pomysłowa, ale do mnie jakoś nie chciała trafić), a po drugie, nie urzekły mnie też udostępnione w Internecie fragmenty. A tymczasem książka dosłownie wchłonęła mnie już od pierwszego akapitu. A dalej było jeszcze lepiej.
Vuko Drakkainen zostaje wysłany na obcą planetę - Midgaard, by dowiedzieć się, co się stało z ekipą naukową, wysłaną tam kilka lat wcześniej. Wszelkie próby zdalnego kontaktu z nią zawiodły.
Na Midgaardzie istnieje humanoidalna cywilizacja w fazie rozwoju przypominającej ziemskie średniowiecze. Mieszkańcy tej planety różnią się jednak od ludzi drobnymi szczegółami fizycznymi, więc Drakkainen zostaje odpowiednio ucharakteryzowany, niemniej jako wspomaganie ma wszczepionego w mózg cyfrala, który jest czymś na kształt bionicznego tworu m.in. usprawniającego niedoskonałe ludzkie zmysły. Drakkainen ma zadanie odnalezienia zaginionych naukowców i zakaz jakiejkolwiek ingerencji w zastany świat. Poznajemy go w chwili przygotowania do odlotu w kapsule lądownika.
Na samym początku urzekł mnie przede wszystkim klimat - nieznanego, tajemniczego świata o zupełnie obcych prawach i całkiem nieprzystawalnych obyczajach. Narracja, prowadzona fragmentami w pierwszej osobie czasu teraźniejszego, jeszcze potęguje wrażenie przerażającej realności i namacalności tego świata. Czytając o pierwszych chwilach spędzanych przez Drakkainena na planecie jego przeznaczenia, czułam się wręcz osaczona, przytłoczona i wessana w sam środek mrocznych wydarzeń. Każde słowo natychmiast przenosiło mnie w tamte zupełnie odmienne, odległe realia. Dodatkowo świat ten poznajemy w momencie jakiegoś przełomu, słychać ostrzeżenia przed wojną bogów, w zimnej mgle kłębią się majaki lub - co gorsza - wychodzą z niej całkiem rzeczywiste i niebezpieczne stwory. Ludzie barykadują się w swoich domach i podejrzliwie patrzą na każdego obcego.
Perfekcyjne posługiwanie się językiem to już właściwie standard u Grzędowicza. Ten język jest tworzywem równie perfekcyjnej narracji, idealnie wyważonej między szczegółowością, niezbędną do zrozumienia fabuły, a płynnością i lekkością, dzięki której czyta się jednym tchem. No i nie mogę też oprzeć się niezmiernie miłemu wrażeniu, że Grzędowicz wszystko dokładnie przemyślał, że cała konstrukcja świata i fabuły jest już elegancko poukładana, że nie ma tu miejsca na jakąś fuszerkę, luki, doraźne rozwiązania i niedoróbki, nie mówiąc już o lekkim traktowaniu własnych wcześniejszych pomysłów, co zdarza się nagminnie na przykład Pilipiukowi.
Od pewnego momentu główny wątek przeplatany jest opowieścią młodego następcy tronu odległego cesarstwa Amitraju. I ta opowieść jest równie porywająca, barwna i prowadzona z pasją. Poznajemy dzieciństwo Młodego Tygrysa, potem dorastanie, wreszcie następuje nagły zwrot w jego życiu, który spycha opowieść na zupełnie inne tory i wieńczy ten wątek, jednocześnie splatając się z końcem opowieści Drakkainena i końcem całego tomu.
Spędziłam kilka dni w tym porażającym świecie, obserwując zmagania Drakkainena oraz życie młodego księcia i nie mogę ochłonąć. Z wielką niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.