Gdy nieznany dotąd autor napisze bestseller, gwałtownie wzrasta zainteresowanie jego poprzednimi książkami, a premiera każdej następnej wywołuję falę gorączkowej ekscytacji i - chcąc nie chcąc - piramidę oczekiwań. Bo czy nowa powieść okaże się równie dobra co poprzednia? A może jedynie sprzeda się na fali jej popularności i słuch zaginie o niej szybciej niż zdążysz powiedzieć "accio"?
Te właśnie pytania zakiełkowały mi w głowie niemal w tym samym momencie, w którym ujrzałam zapowiedź nowej książki Jojo Moyes. O ile "Zanim się pojawiłeś" uwielbiam i wciąż przeżywam, to "Ostatni list od kochanka" (który wpadł mi w ręce nieco później) zanudził mnie niemal na śmierć. Czy muszę więc mówić jak bardzo (i dlaczego) wahałam się poznać "Dziewczynę, którą kochałeś"? Bo co, czytać? Nie czytać?
Przeczytałam.
I absolutnie nie żałuję.
Liv ma obraz, a prócz niego w zasadzie nic.
Dawniej prowadziła ciekawe życie, miała męża, pracę i głowę wypełnioną planami na przyszłość.
Była sobą.
A później... Później straciła ukochanego, a wraz z nim bezpieczeństwo, wiarę w siebie i wszystko, co tylko miało znaczenie.
Liv ma jednak obraz. A ten - swoją historię.
Przygotowałam się na srogie rozczarowanie. Na to, że będę narzekała i wytykała Moyes niezliczone wady, które - byłam pewna! - znajdę w jej nowej powieści. Okazuje się jednak, że nie będę i wręcz nie mogę, bo autorka ponownie zachwyca. I choć (dzięki Bogu!) teraz nie łamie nam serca i nie rozgniata go w moździerzu (a dokładnie to zrobiła z moim przy okazji "Me before you"), to i tak przedstawia nam pełną emocji historię, do której aż chce się wracać.
Tym razem snuje dwie pozornie odrębne opowieści, które splata ze sobą pewien niezwykły przedmiot. W pełen realizmu sposób opisuje ludzi i ich życie w świecie ogarniętym wojną, a później - równie sprawnie - kreśli przed nami losy żyjącej współcześnie Liv. Kolejny już raz nie mogę wyjść z podziwu nad stworzonymi przez nią bohaterami - wydaje się wręcz, że Moyes posiada jakiś niezwykły dar kreowania postaci. Zawsze są wyraziste, przezabawne i niezwykle sympatyczne, a główny bohater męski (w tym przypadku Paul) nieustannie wzbudza mój zachwyt i sprawia, że (dosłownie!) się roztapiam. Jojo Moyes umiejętnie igra z uczuciami czytelnika i w fantastycznym stylu osładza gorzką rzeczywistość. Jej "Dziewczyna, którą kochałeś" pokrzepia i daje nadzieję, i pokazuje, że czasem jedyne, co musisz zrobić to po prostu wziąć się w garść i ruszyć dalej. Tak po prostu.
I chociaż widać w tej książce schemat, który autorka nieco później ponownie wykorzystała w "Kiedy odszedłeś" (ona poturbowana i osamotniona; on nad wyraz dojrzały emocjonalnie i szalenie pociągający, a gdzieś w tle jej niecodzienna współlokatorka, rzucająca jak z rękawa życiowymi mądrościami), to wiecie co? W najmniejszym nawet stopniu mi on nie przeszkadza. Po co zmieniać to, co jest idealne? ;) "Dziewczyna, którą kochałeś" wzrusza, bawi i niesie pociechę - a to jest chyba najważniejsze.
Gdy nieznany dotąd autor napisze bestseller, gwałtownie wzrasta zainteresowanie wszystkimi jego książkami. Rzadko jednak zdarza się, że jego kolejne dzieła również porwą tłumy i przysporzą mu grono nowych (i wiernych) fanów.
A "Dziewczyna, którą kochałeś" jak najbardziej ma na to szansę.
Opinia bierze udział w konkursie