Wiecie, z czym kojarzy mi się przede wszystkim proza Schmitta? Nie będzie chyba zdziwieniem to, że z głęboką refleksją, ale też z potężną dawką emocji ? różnych, które wciąż przeplatają się w możliwie każdej konfiguracji. Ale nie to ciągnie mnie do tych historii najbardziej... Kiedy sięgam po książki Schmitta, wiem, że poprowadzi wątki tak, by uśpić moją czujność, że zawiąże akcję lekko i z gracją, a w finale wytoczy ciężkie działa, by pozostawić we mnie niepokój, niepewność, ale też swoiste poczucie niedosytu. Schmitta nie mam nigdy nigdy dosyć. Taka już "uroda" jego powieści.
Tym razem autor dotyka tematu aktualnego, ważnego i porażającego ? co w sumie niczym nie ustępuje jego innym dotykom, w innych opowieściach o życiu. Jednak teraz jest jakoś inaczej, bowiem pisarz wychodzi poza pojedynczą ludzką tragedię.
Augustin Triolliet jest człowiekiem, który od zawsze widział więcej, ale sam był jakby niewidoczny dla innych, jakby przezroczysty. Wciąż niewiele warty, odkąd pamięta gdzieś z boku, choć niby w środku życia. Młody mężczyzna pracuje (za darmo) w gazecie, gdzie zajmuje się brudną robotą. Augustin widzi więcej; widzi dusze czy też sylwetki zmarłych, którzy wciąż trwają przy swoich żywych bliskich. Widzi ich ból, gniew, obserwuje spokój. Widzi, a jednak stara się udawać, że jest poza tym. Jak wiemy, bycie innym nigdy nie jest proste, a bycie Augustinem nie jest proste w ogóle.
Młody mężczyzna przymiera nieco głodem, mieszka gdzie popadnie, udaje normalnego, choć do tej normalności mu daleko. Jest sam, a do tego w pracy go lekceważą, ale do czasu! Młodzieniec znajdzie się w środku piekła, a kiedy plac wokół niego zapłonie, a on przeżyje, cóż... przełożony nie może przecież stracić takiej okazji!
Schmitt porusza nie tylko temat zamachu, ale również wiele innych, zaskakując nas przy tym niejednokrotnie. Co mnie zaskoczyło? Z pewnością nie spodziewałam, że pisarz "wystąpi gościnnie" w swej opowieści, że poczęstuje magicznym ziołem Augustina, a do tego niejako się zaszufladkuje, wyliczając kolejno tych, z dzieł których czerpie inspiracje. Ale wiecie, tak czytałam, dreptałam za tym Schmittem i paszcza mi się uśmiechała, kiedy mogłam wyobrazić sobie tego bohatera-autora, tak dokładnie.
Gdzie jest sedno?
Sednem tej opowieści nie jest jednak ani sylwetka pisarza, ani ten zamach, który (nie da się ukryć) odgrywa szalenie ważną rolę w tej historii. Co zatem jest? Chciałabym powiedzieć, że to rozmowa z Bogiem i kompletne zdemaskowanie, jednak i to nie jest gwoździem programu. "Człowiek, który widział więcej" to pełna filozoficznych rozważań na temat dobra, zła, prawdy i wiary rozprawa. Schmitt chyba ruszył ostatnio w tym właśnie kierunku, co nie każdemu przypadnie do gustu.
Opowieść nie męczy, akcja jest interesująca, jednak to nie est lektura, którą pochłoniemy w mgnieniu oka, trzeba jej poświęcić więcej uwagi i czasu, by wyciągnąć coś dla siebie. Trzeba podjąć dyskusję z tekstem, by nie zaprzepaścić tych wyłożonych nam prawd. Trzeba po prostu dać się porwać, wciągnąć i popłynąć z proponowanym przez autora prądem.
A co dostaniemy, kiedy ulegniemy? Z pewnością porządny materiał do rozważań i w gruncie rzeczy bez znaczenia pozostają tu nasze wierzenia, bowiem nie tylko o religii chrześcijańskiej będzie mowa, ale ogólnie o człowieku w tym wszystkim. Dostaniemy opowieść klimatyczną, dziwną i pogmatwaną, która wielokrotnie nas zaskoczy, choć ? jak było w moim przypadku ? być może nie powali na kolana. Zostaniemy z pewnym poczuciem niedosytu, ale z też z taką niewyjaśnioną satysfakcją.
Czy warto? Odpowiem bez zastanowienia, że warto, bo Schmitta zawsze warto. Żadna książka Schmitta mnie nie rozczarowała, bo każda z nich ma w sobie coś ? każda coś innego ? co sprawia, że chciałoby się więcej, raz jeszcze, może od drugiej strony, a może w innym czasie. I tak też było z "Człowiekiem, który widział więcej". nie jest to moja ulubiona książka tego autora, bo jednak dawno temu serducho oddałam Oskarowi, ale z pewnością wrócę kiedyś do tej opowieści, by spojrzeć na nią raz jeszcze.